Czy kogoś jeszcze rusza street style? Czy kogoś jeszcze obchodzi, jak ubierają się ludzie w innych częściach świata? Jak wyglądają w drodze na pokaz mody czy w biegu między ulubioną kawiarnią a biurem? Czy da się w nim odnaleźć jakąkolwiek autentyczność? Te pytania dziś nie mają nawet racji bytu. Bo na co jak na co, ale od kilku tygodni bardziej zwracamy uwagę, czy ktoś nosi maseczkę lub trzyma się w bezpiecznej odległości od nas, niż czy ma na stopach najnowszy model wyczekanych w kolejce pod Vitkacem butów. Pytałam już tu i tam, na ile ubieramy się dla siebie, a na ile dla innych. W obecnej sytuacji znajdujemy prawdziwe odbicie, bez filtrów, bez retuszu. A odpowiedź nie zawsze musi zgadzać się z tym, co sami o sobie chcielibyśmy usłyszeć.
Gdy zaczynałam pisać ten blog, oglądaliśmy świat z zupełnie innej perspektywy. Przy okazji udostępniania na swoim Instagramie różnych archiwalnych treści, natrafiłam na strony brytyjskich magazynów ze zdjęciami różnych dziewczyn przyłapanych przez fotografów tak po prostu, podczas zakupów czy spaceru. Pod hasłem „street style” dominowały ujęcia spontaniczne, niestylizowane. Uwielbiałam te rubryki. Marzyłam też, by ktoś mi sprowadził japońskie pisemko Fruits, dokumentujące z kolei barwny styl Harajuku. Magazyn ten powstał już w 1997 roku, czyli w momencie, gdy prawie nikt z nas nie miał nawet adresu e-mail. Niezwykle barwny, wypełniony od deski do deski eklektycznymi stylizacjami młodych Japończyków, zachwycał nie tylko egzotyką, ale – paradoksalnie – autentycznością właśnie. Po dwudziestu latach działalności jego założyciel, fotograf Shoichi Aoki, stwierdził, że nie ma już fajnych dzieciaków do fotografowania i zamknął Fruits na dobre. Dziś sięgnęłam do dwóch albumów Scotta Schumana, wydanych kolejno w 2009 i 2012 roku. I z lekkim żalem stwierdziłam, że stanowią jednocześnie dokumentację i pożegnanie czegoś, co można w skrócie nazwać szczerym, niewymuszonym stylem.
Tak, dobrze znam prace Billa Cunninghama, który od 1978 roku regularnie przemierzał Nowy Jork w poszukiwaniu interesująco ubranych przechodniów do swojej rubryki „On the Street” w New York Timesie. W końcu gdyby nie on, nie byłoby prawdopodobnie ani bloga „The Sartorialist”, ani tego, co stylem ulicznym określamy (albo określaliśmy do pewnego momentu). A z pewnością nie w takiej formie, w jakiej zaistniały. Pytania o autentyczność pojawiły się już w połowie poprzedniej dekady, wraz ze wzrostem zarówno liczby ulicznych fotografów, jak i chętnych, by im pozować. Sam Scott Schuman zdradził się, gdy przyjeżdżając do Polski w roku 2012 na poznańskie AFF zażądał od uczestników przygotowania kilku stylizacji, by mógł naprędce przeprowadzić casting do zdjęć na swój blog. Gdzie i kiedy się zmyła spontaniczność? I czy to źle, czy dobrze?
Street style spotkał podobny los, co hobbystycznie prowadzone, niezależne blogi. Jedno i drugie okazało się zbyt dobrym biznesem, by stanąć w miejscu. Komercja do pewnego stopnia nie jest przecież niczym złym, a kompromis – jak najbardziej osiągalny. Jednak popularność zdjęć mody ulicznej zaczęła zjadać swój własny ogon. Czy był to moment, w którym fotografowie zaczęli sobie podkradać kadry, rozpychając się łokciami przed atrakcyjnym obiektem? A może jednak dzień, w którym ktoś po raz pierwszy przebrał się z myślą, że być może dzięki temu zostanie uchwycony przez uliczne obiektywy? Albo ten sezon, w którym wokół miejsc pokazów zaczęło się kręcić trzy razy więcej osób niż zaproszeń? Czy w końcu wtedy, gdy kadry przypominające spontaniczną uliczną dokumentację zaczęły pojawiać się dosłownie wszędzie: od wspomnianych wcześniej blogów po kampanie reklamowe wielkich marek, przez sesje zdjęciowe w magazynach mody i wreszcie nasze konta instagramowe?
Zaczęło dochodzić do absurdalnych sytuacji, niektóre już w 2016 roku opisała Maya Singer na łamach Vogue w artykule „What We Talk About When We Talk About Street Style”. Inne przyszły z czasem, doprowadzając do tego, że coraz rzadziej mogliśmy się ze zdjęć ulicznych dowiedzieć, co faktycznie jest modne, a coraz częściej – kto w tym roku sypnął największą liczbą prezentów dla influencerek. Przeglądając wspomniane wcześniej albumy „The Sartorialist” w większości przypadków nie mam pojęcia, jakie marki mają na sobie fotografowani ludzie. Żadnego „Old Celine” czy „New Bottega”, żadnej ostentacji, żadnych gorących modeli, które trzeba mieć. Przyznam, że dawno nie zaglądałam na jego blog (oraz klony powstające w kolejnych latach). Nie zdawałam sobie sprawy, że miałam przesyt. Te wszystkie inspiracje, stylizacje, zamaszyste sukienki Ganni, mini torebki Jacquemusa, a wcześniej cały tzw. postsowiecki szyk (jak dobrze, że to już za nami…) w ilości znacznie ponad moje siły spowodowały, że straciłam ochotę na podglądanie jakichkolwiek ulic. Zwłaszcza że nie byłam w stanie odróżnić ulicy kopenhaskiej od mediolańskiej, co jeszcze dziesięć lat temu było nie do pomyślenia. Gdy zajrzałam dziś, miło się zaskoczyłam. Zabrakło mi jednak tej ekscytacji, którą czułam, gdy kilkanaście lat temu wyczekiwałam na każde nowe zdjęcie, by móc się naprawdę zainspirować, zanalizować różne stylistyczne triki i próbować odtworzyć je w domu.
Pożegnanie tego, co dawno temu pod terminem „street style” się kryło, zbiega się niefortunnie z ogólną sytuacją branży mody w tej chwili. Tygodnie mody? Pokazy? Wyjazdy? Jeszcze bardzo długo nie, a potem…? Czy formuła, która towarzyszyła modzie do tej pory, ma szansę wrócić w niezmienionej wersji? Czy ta skala aby na pewno będzie jeszcze potrzebna? Jak marki i projektanci odnajdują się w tzw. nowej rzeczywistości to temat na osobny tekst. Niektórym idzie całkiem nieźle. Jacquemus właśnie stworzył letnią kampanię z Bellą Hadid za pośrednictwem FaceTime’a, a męski tydzień mody w Londynie ma odbyć się w całości tylko wirtualnie. Czy zdjęcia gości w dresach przed ekranami laptopów zastąpią kroniki uliczne? I co zrobi rzesza fotografów, którzy w stu procentach się na street style przerzucili?
Optymistyczna wersja jest taka, że nie porzucą dokumentowania rzeczywistości, będą jednak zmuszeni szukać interesujących obiektów na znacznie większym obszarze i w dalekich od mody sytuacjach (będzie to również znacznie mniej opłacalne). Być może nawet zacznie to przypominać początki street style’u w internecie. Tylko czy na pewno chcemy oglądać zwyczajne kadry zwyczajnego świata, zwyczajnie ubranych ludzi w zwyczajnych sytuacjach? Jak sobie przypomnę dzieła Roberta Doisneau czy mojego ukochanego Cartier-Bressona, mam tylko jedną odpowiedź. Twierdzącą.
P.S. Kogo zainteresował temat magazynu Fruits, zapraszam do przepastnych internetowych archiwów, gdzie można przejrzeć numery z lat dziewięćdziesiątych oraz początków XXIw. Warto!